piątek, 26 grudnia 2014

może nie być jutra





Nie lubię niedziel. Ten dzień ma inny rytm. Jest pozbawiony powszedniej rutyny złożonej z obowiązków oddzwonienia, odprowadzenia dziecka do szkoły, pracy zawodowej. W niedzielę każdy zajmuje się sobą. Święci dzień święty. Nieważne jak. Ważne, że jest społeczny nakaz szanowania autonomii innych w tym dniu. To dzień, w którym jestem sama ze sobą, swoimi uczuciami i myślami. W sumie nie różni się pod tym względem od innych dni, a jednak niedziele mnie uwierają. Bo najbardziej głodna jestem wtedy, kiedy mam echo w lodówce. Kiedy jest pełna nie mam na nic ochoty. I jem kiedy muszę. Dlatego w niedziele jestem niespokojna, mam niezaspokojony głód kontaktów. Jestem sama, jak w każdy inny dzień tygodnia. Tyle, że od poniedziałku do soboty jest mi z tym komfortowo. Najbardziej lubię wracać w nocy ze spotkań. Sama w samochodzie, ze swoją muzyką i myślami. Niby taka niedziela. Jednak zanim dojadę do domu mogą zdarzyć się dziesiątki różnych rzeczy. I zazwyczaj tak się dzieje. Jest ruch, przepływ energii i emocji.

Święta to takich kilka niedziel pod rząd. Mogłam je zorganizować inaczej. Wyjechać. Być w tłumie. Bo wyjechać jest łatwiej niż zostać. Zostałam. Z przeczuciem, że będzie trudno. I intuicyjnie dlatego, żeby się z tym zmierzyć. Bo od dwudziestu siedmu lat nie byłam w takiej sytuacji. Nie byłam sama. Obecność synka ma znaczenie symboliczne. Jest moim dzieckiem, nie partnerem. To, że myślę i mówię o nim, że nie jest moją właśnością tylko bytem, za który jestem odpowiedzialna tu i teraz mówi o naszej obopólnej niezależności. Chociaż nadal to on potrzebuje mnie bardziej niż ja jego. Zmierzam do tego, że jestem skłonna polubić niedziele. Zdałam sobie sprawę ze swojej samotności. I rozpoznałam, że tak było zawsze. W związku, w roli mamy, w rodzinnym domu. To dobre doświadczenie. Bolesne i dobre. Pewnie dlatego ludzie łączą się w pary – żeby doświadczyć troski drugiego człowieka. Jest mi to bliskie. Dowiedziałam się, że mój ukochany siostrzeniec zachorował na sarkoidozę. Ma 27 lat, rok temu urodził córeczkę i chodzi o kulach. A ja nie mam komu o tym powiedzieć. Kocham Kubę bardziej niż chcę się do tego przyznać. Dziś czuję się jak Sylvia Plath i Virginia Woolf. Bo rozumiem ich niechęć do życia wśród jego niezaprzeczalnych cudów.

"Dearest, I feel certain that I am going mad again. I feel we can't go through another of those terrible times. And I shan't recover this time. I begin to hear voices, and I can't concentrate. So I am doing what seems the best thing to do. You have given me the greatest possible happiness. You have been in every way all that anyone could be. I don't think two people could have been happier 'til this terrible disease came. I can't fight any longer. I know that I am spoiling your life, that without me you could work. And you will I know. You see I can't even write this properly. I can't read. What I want to say is I owe all the happiness of my life to you. You have been entirely patient with me and incredibly good. I want to say that – everybody knows it. If anybody could have saved me it would have been you. Everything has gone from me but the certainty of your goodness. I can't go on spoiling your life any longer. I don't think two people could have been happier than we have been. V." (The Letters of Virginia Woolf, vol. VI, p. 481')