piątek, 29 listopada 2013

Maciuś


Istead Rise,  28 kwietnia 2013

Jesteśmy w żałobie. Umarł nasz Maciuś. Był jedynym wychodzącym kotem z naszego stada. Jak to ulicznik. Można go było zamknąć w domu i unieszczęśliwić. Ale nie chciałyśmy tego robić. Dlatego wychodził za każdym razem kiedy o to poprosił. Ostatni raz we wtorek, 26 listopada. Nie wrócił na noc. Zaniepokoiłyśmy się w połowie, bo jak karny nastolatek był domu najpóźniej o 23-ej. Tylko raz nie nocował u siebie. Dlatego zostawiłyśmy drzwi od przedsionka otwarte, żeby zdrzemnął się prawie w domu – jak poprzednio. Ale rano też go nie było. Rozwiesiłyśmy i rozniosłyśmy ogłoszenia po wsi. Wieczorem zadzwonił sąsiad spod dziewiątki, zaledwie trzy domy od naszego. Powiedział, że znalazł czarnego kota rano, na ulicy. Zajął się nim. Zapaliłam na odwagę i poszłam po Maćka. Trzymałam  się do momentu, w którym nie otworzyłam worka i nie usłyszałam pytania sąsiadki: "It’s your baby?" Potem już niewiele pamiętam. Świadomie go tylko przytuliłam i pogłaskałam. Po stracie można zamienić się w maszynę – wypić herbatę, odprowadzić dziecko do przedszkola, powiadomić najbliższych.
Maciuś był ulubieńcem synka. Trzymali ze sobą, mieli jakieś energetyczne połączenie. Leoś jeszcze nie wie, że Maciek nie wróci. Sygnalizowałam mu to w pierwszym dniu poszukiwań, ale raczej przestrzegając przez bezmyślnym wbieganiem na ulicę dziecka. Dziwne jest to, że Leoś nie pyta. Jakby się bał. Może przeczuwa nieszczęście. Nie wiem. Czekamy aż zapyta. Wtedy się dowie. Zadbałyśmy tylko o to, żeby nie widział Maciusia martwego. Ostanią noc z nami spędził w garażu, na moim motorze. Chciałam go czymś przykryć, ale uznałam że to niemądre. Teraz żałuję. To chyba takie drobne gesty, które nie robią wrażenia na zmarłym ale pozwalają przetrwać.
Chciałyśmy pochować go w ogrodzie. W dupie mając przepisy. Ale rano obudziłam się z myślą, że w każdej chwili możemy się przeprowadzić i ktoś może potargać widłami ciało naszego kociego synka. Dlatego zdecydowałyśmy się na kremację. Wcześniej poprosiłam Alicję o zbadanie Maćka. Bo oprócz samochodu to mogła być trucizna, walka na życie i śmierć z lisem, postrzał. Podobno Maciek zginął od razu, po silnym uderzeniu w głowę. Pięćdziesiąt metrów od swojego domu. Wolałabym być przy nim wtedy. Zamknąć mu oczy i powiedzieć jaki jest dla nas ważny. Tak powinno się umierać, bez względu na gatunek.
W tym dniu dowiedziałam się też czegoś o Brytyjczykach. W przychodni weterynaryjnej zapytano mnie czy chcę prochy Maćka. Nie, nie chcę! To może chociaż trochę sierści zgolić? Bo każdy coś chce. Ja chcę żeby wrócił do domu. Jest w nim cały czas w uchylonych drzwiach do bieliźniarki, w której lubił się wysypiać po grandzie na mieście, w śladach po pazurach na ścianie nad kuwetą, w spojrzeniu Magii „gdzie to bydlę znowu się schowało”, w mojej uwadze przy wychodzeniu na papierosa do ogrodu – bo może Maciek wraca akurat z tułaczki i trzeba ostrożnie zamknąć drzwi. Ludzie umierają i zostawiają po sobie konta w banku, kredyty do spłacenia, majątek do podziału, dzieci do adopcji. Spadkiem po zwierzaku jest rozpacz, żal, poczucie winy i krzywdy. To dobrze, bo można się skupić tylko na emocjach. I wspomnieniach.
Maćka adoptowałyśmy w połowie maja, w Polsce. Półtora roku temu. Powierzyła nam go Beata, prezeska Fundacji Karuna. Nasza baza była w Cybulicach, dlatego w paszporcie dostał imię Onion. Ale przylgnęło do niego imię tymczasowe, nadane w fundacji. Bo Maciek to trochę taki Maleńczuk. Nic tylko wyjść na miasto, dać/dostać wpierdol i wrócić bezpiecznie do domu, lizać rany. Beata zgarnęła go z ulicy, na której prawdopodobnie żył dość długo. Na tyle długo, że nie można było określić nawet w przybliżeniu jego wieku. Mógł mieć trzy lata (figura) albo trzynaście (stan uzębienia). Dlatego wolno mu było wychodzić z domu kiedy chciał. Wiedziałyśmy, że sobie poradzi. A Maciek wiedział, że ma dokąd wracać bez względu na to co wywinie.
Podrapał nas i pogryzł jak się poznaliśmy. Wtedy określił granice. Które szybko się zatarły w stadzie. Już po paru dniach spał z nami, dawał czytelne komunikaty, i dostawał to na czym mu zależało. Należał do rodziny. W dupie miał hierarchię, sam był panem i władcą. Dzięki niemu coś się działo. Bo Magia i Astra raczej przesypiają swoje życie. A Maciek chciał je przeżyć. Tu i teraz. Tylko dlatego, że Astra jest zdiagnozowaną diabetyczką, wiemy od paru tygodni, że jest w domu – dwa razy dziennie podajemy jej w zastrzyku insulinę. Maciek domagał się pieszczot, uwagi, wolności, prawa do wojen podjazdowych z Magią, wspólnych spacerów po wsi z synkiem i psem. I dostawał to.

W jednym z punktów umowy adopcyjnej Beata napisała – „Kot potrzebuje od ciebie więcej niż jedzenie, wodę i miejsce do spania. Potrzebuje przede wszystkim być jednym z członków twojej rodziny. Czy jesteś w stanie dać mu miłość i otoczyć opieką oraz być za niego odpowiedzialną do końca jego życia?”. Żegnaj koci synku. Mama. 

1 komentarz:

  1. Lidko, pięknie napisałaś o Maćku, czytam ze smutkiem (bo odszedł) i z uśmiechem (bo tak go kochaliście!), wspaniałe miał życie u Was. Przytulam mocno! E.

    OdpowiedzUsuń