poniedziałek, 17 października 2011

...

„Co tak ważne w życiu jest? Dla każdego coś innego”. Tyle Kora. W Anglii po prostu tęskniłam. Za polskim chlebem i przyjaciółmi. Chleb da się kupić w polskich sklepach. Już czerstwy, ale nadal pozbawiony angielskiej sztuczności. Facebook, Wirtualna Poczta, Skype i Orange stwarzają pozory bliskiego kontaktu. I tak przez dziesięć miesięcy emigracji. Podczas lądowania pilot powiedział, że życzy nam miłego weekendu a tych, którzy wracają, witamy w domu. Zaczęłam płakać na pokładzie i nie przestałam do dziś. Jest takie powiedzenie – dom jest tam, gdzie są nasi bliscy. Bardzo silnie to odczułam. Przeczuwałam jedynie organizując ten wyjazd. Dziesięć dni i 18 rodzin do odwiedzenia. Sami najbliżsi lub ci, którzy mają się nimi stać. Dziś grabię liście w ogrodzie Doroty, ocieplam róże na zimę i się miotam. Czekam niecierpliwie na przyjazd Kasi i Grzesia, naszych przyjaciół z Pruszkowa. Spodziewam się po nim poczucia bliskości, rozmów o ważnych dla nas sprawach, wzruszeń. Tak było w Bydgoszczy i Toruniu, gdzie zatrzymywaliśmy się w drodze do Doroty na spotkania z przyjaciółmi. To nieznośne uczucie braku. Jest tak dojmujące, że nie opuszcza mnie nawet w trakcie spotkań. Z perspektywy Facebooka nie widziałam swoich uczuć. Specjaliści nazywają to samooszukiwaniem się. Ja - obroną przed dojmującym smutkiem. Nie mogę się pozbierać na tych wakacjach. Myślę o tym, jaki deficyt mam w sobie i o ile łatwiej by mi było gdybym sobie ceniła przedmioty zamiast ludzi. Ciągle mi ich mało. Jak książek. Moi przyjaciele mają twarde i miękkie okładki. Miękkie i twarde dupy pospolicie rzecz ujmując. Lubię myśleć, że pasujemy do siebie jak ganek do pokrywki. Co się dzieje z zupą, kiedy nie ma pokrywki? Pewnie dlatego wolę kipieć niż parować. W Anglii na pewno są ludzie, z którymi mogę być sobą. Ale to dłuższy proces. Mówię po angielsku, ale czuję po polsku. A swoje bliskie związki buduję w oparciu o uczucia i rozmowy o nich. Pogadać o byle czym mogę ze swoją fryzjerką albo ginekologiem. O strachu, dumie z synka i związku, smutku i poczuciu bezsilności muszę i potrzebuję z przyjacielem. Kiedy Tony pyta mnie „how are you Lidia” i odpowiadam „chujowo”, to chce jedynie wiedzieć co to słowo oznacza. Sławka, Ewę czy Dorotę obchodzi odpowiedź. Mogę do nich podejść w każdej chwili i po prostu się przytulić. Mogę wysłać esemesa w środku nocy. Mogę płakać tak długo jak tego potrzebuję. Dlatego czuję się bezpiecznie wśród przyjaciół. Powiedziałam wczoraj Kasi, że mogłabym to robić zawodowo – spotykać się z bliskimi. Nie da się na tym zarobić, to ciągła inwestycja. Uwaga, skoncentrowanie na przyjacielu, empatia. Teraz jest inaczej, bo jesteśmy podwójnie atrakcyjne. Jako przyjaciółki i jako dawno nie widziane bliskie osoby. Stąd te zastawione stoły, specjalnie pieczone ciasta, prezenty i całe to niepotrzebne (?) zamieszanie. Na nic śluby, że przywieziemy ze sobą więcej niż wywieziemy. To niewykonalne. Nauczyłam się, że to też zewnętrzne objawy zażyłości. Najchętniej dawałabym i dostawała książki. Część z naszych bliskich sama je sobie pisze, więc to dodatkowe wyzwanie i satysfakcja z obdarowania. Ten wyjazd uświadomił mi też, że większość przyjaciół ma zwierzęta. Ale pytanie „co nas do siebie zbliżyło” nadal pozostaje dla mnie bez odpowiedzi. Ania mówi, że to mój talent do dbania o kontakty. Ale historia zna wystarczająco dużo nieodwzajemnionych uczuć żeby nie robić z tego zasady. Może „żebym mogła z Tobą być, muszę pogodzić piekło i niebo”. Gdzie piekło jest we mnie.