środa, 18 maja 2011

Lesson (dobry początek dobrej książki)

Jestem kobietą.
Jestem lesbijką.
Jestem mamą adopcyjną.
Jestem mamą ciemnoskórego dziecka.
Mam 42 lata, wyższe wykształcenie, doświadczenie w pracy dziennikarskiej i menedżerskiej i zaczynam wszystko od nowa. Na wsi pod Londynem. Z partnerką, synkiem, psem, 3 kotami i osobami, które uważam za bliskie pozostawionymi w Polsce. I tak jak w Ziemi obiecanej Władysława Reymonta mam nadzieję na fortunę. W moim przypadku sięganie po bogactwo oznacza ucieczkę z własnego kraju przed dyskryminacją ze względu na płeć, wszędobylską homofobią i bezkarnym rasizmem. Terminu ucieczka używam częściowo przewrotnie, ponieważ zrobiłam co miałam do zrobienia we własnym środowisku. Wyjechaliśmy z kraju jako rodzina znana ze swojej przeszłości i teraźniejszości, lubiana przez sąsiadów, ceniona przez przyjaciół, walcząca o swoje prawa w najbliższym otoczeniu. Z nazwiskiem Chutnik, Szczuka albo Środa zostałabym w kraju. Ze swoim czułam się zmuszona do emigracji. Swoje wychodźctwo nazywam emigracją społeczno – kulturową. Wyjazd spowodowały też względy ekonomiczne, ale miały drugorzędne znaczenie. Czytam dziś, że na nowo otwartych studiach podyplomowych Gender Studies na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu prof. Andrzej Zybertowicz będzie miał wykład. I powie m.in. że myślenie genderowe może być szkodliwe: „Pochopne rozstawanie się z tradycyjnymi ramami rozwoju społecznego przynosi więcej problemów niż ich rozwiązuje. Homoseksualne śluby to właśnie przykład kroku za daleko. Myśl genderowa ma korzenie w potrzebie emancypacji i dostrzeżeniu, że istnieje pewna drabina społeczna, że zawsze są pewne środowiska społecznie upośledzone”. Z perspektywy Wielkiej Brytanii dostrzegam niewłaściwość tej definicji, ale już się tak nie denerwuję. Dotyczy mnie, ale nie dotyka.
Nasza historia to historia miłości, strachu, walki, odrzucenia, determinacji i potrzeby życia na własnych zasadach. To dążenie do normalności w nienormalnym środowisku, w którym prawo stanowi heteronormatywna większość. Codzienna walka o godność i duma z tego kim jesteśmy. Wreszcie bezsilna emigracja i powracające pytanie – co ją zdeterminowało? Dlaczego tysiąc czterysta kilometrów od polskiego mieszkania czujemy się jak w domu?
Nie znamy wiele par takich jak my. W zasadzie nie znamy żadnej. Możemy się tylko domyślać ich statystycznego istnienia. Ale wyobrażamy sobie, że się kochają, złorzeczą, spierają o wychowanie dzieci, są o siebie zazdrosne, szanują się, nie przepadają za swoimi teściowymi, mają pasje, przyjaciół, chcą się razem zestarzeć i po sobie dziedziczyć. Są jak my. Może podobnie jak my nie mają zgody na swoje nieistnienie w przestrzeni publicznej, na brak prawa do adopcji i sformalizowania swojego związku. Bo dlaczego miałyby tego dla siebie nie chcieć? Albo chcieć nie chcieć. Dobrym przykładem samostanowienia jest dla mnie spór około aborcyjny. Nie potrafię ze stuprocentową pewnością powiedzieć czy poddałabym się aborcji. Moja chęć wychowywania dzieci jest tak silna, że dziecko poczęte na przykład z gwałtu urodziłabym z taką samą radością jak dziecko poczęte z miłości. Ale wyobrażam sobie istnienie kobiet, które myślą i zrobią inaczej. Ważne jest, żeby gwarantowało nam to prawo. A nie gwarantuje. Podobny kłopot mamy z dostępem do środków antykoncepcyjnych, in vitro, wychowania seksualnego. Nikt nie jest kobietą we własnym kraju.

Maria Dąbrowska (1889-1965) i Anka Kowalska (1903-1969). Maria i Anna przeżyły razem ponad 20 lat. Obie były pisarkami. Anna miała córkę Marię z małżeństwa z Jerzym Kowalskim.